"Życie będzie biegło..." "Odwrót" O Jerzym WBI

Ślub w przelocie do Lwowa

ppor. pil. Jerzy Iszkowski

aktualizacja: 2018.07.01

Cytat ze wspomnień Jerzego z dnia 3 września 1939 roku

Zameldowałem się wreszcie odnalezionemu przełożonemu. Po krótkiej rozmowie kpt. Ostrowski kazał mi natychmiast odlecieć do Lwowa na samolocie RWD-13. Przy okazji odebrałem pensję. Poprosiłem kapitana o pozwolenie lądowania w Michałowicach, ażeby oddać pieniądze narzeczonej. Zgodził się, dodając że mogę zabrać ze sobą narzeczoną. Było to jednak niemożliwe z powodu braku dwóch dodatkowych miejsc na pokładzie samolotu.

Kapitan Ostrowski odwiózł mnie samochodem na lotnisko. Siedziałem już w maszynie, gdy rozpoczęło się bombardowanie lotniska. Było za późno, ażeby ratować się ucieczką do schronu. Szkoda było też samolotu, który pozostawiony na polu byłby niewątpliwie zniszczony przez bomby. Należało natychmiast startować. Był to piekielny start. W pobliżu eksplodowały bomby niemieckie, a na rozpędzony samolot czyhały doły i leje. Nie wiem jakim cudownym sposobem stało się, że bez większych uszkodzeń oderwałem maszynę od ziemi. Przez okno limuzyny stwierdziłem, że koła u spodu wisiały, więc podwozie nie powinno było być aż tak nadwyrężone. ażeby rozlazło się podczas lądowania. Tego samego zdania był mechanik kapral Janusz, który leciał ze mną w charakterze pasażera.

Po kilku minutach lotu osiągnąłem Michałowice. Położenie wsi fatalne. Nie mogłem znaleźć odpowiedniego do lądowania terenu. Zastanawiało mnie, że ludność, która przyjaźnie machała rękami i chustami nagle w popłochu kryła się do chałup lub uciekała do rowu. Po kilku sekundach nie widziałem już nikogo na ziemi. Zrozumiałem. Zrobiłem gwałtowny skręt do tyłu i w tym momencie otarłem się o uderzającą w kadłub wiązkę pocisków karabinowych. Potężne cielsko samolotu niemieckiego przemknęło obok. W tych warunkach nie miałem już czasu na dalsze poszukiwanie lądowiska. Po kilku wariackich ślizgach siadłem ryzykownie na łące kończąc wybieg w krzakach. Odbiegłem z Januszem od maszyny i zza krzaków ostrożnie wychyliłem głowę. Cisza - spokój. Nie było słychać bliskiego warkotu obcego samolotu. Inne niemieckie wysoko krążyły nad Krakowem. Miałem wyraźnego pecha ze znakiem Czerwonego Krzyża. Przedwczoraj Niemcy ostrzelali mnie w samochodzie sanitarnym, teraz zaatakowali w sanitarnym samolocie.

Ze wsi przybiegła czereda zaciekawionych chłopców. Odpowiadali jeden przez drugiego jak ten Niemiec gonił i ostrzeliwał mój samolot. Mogło się komuś wydawać, że prowadziłem normalną walkę unikową w powietrzu, stosując najbardziej udane manewry, gdy tymczasem istotnie wykręcałem maszyną, ale w poszukiwaniu lądowiska. Wcale pomyślny był to zbieg okoliczności. Jeszcze i to mi pomogło, że samolot niemiecki ostrzeliwany był z ziemi przez oddział polskiej piechoty.

Pozostawiłem maszynę pod opieką Janusza i udałem się na poszukiwanie narzeczonej. Sprytni chłopcy prowadzili najkrótszą drogą do niezbyt odległej zagrody, w której podobno zatrzymały się jakieś dwie panie. Opisali wygląd: jedna młoda, bardzo ładna brunetka, druga starsza. Droga więc prowadziła prosto do celu.

Zjawienie się moje było zupełną niespodzianką dla narzeczonej. Nieuchronnie jednak przybywała ze mną posępna myśl o rozstaniu, tym razem ostatecznym.

Czas już był kierować się do południowej granicy, gdzie miał znajdować się do odebrania nowy sprzęt lotniczy nadesłany przez zachodnich sprzymierzeńców. Lotnictwo nasze wyczerpywało ostatnie rezerwy sprzętu, a przemysł nie istniał. Niedobór sprzętu lotniczego stał w jaskrawej sprzeczności z nowoczesną doktryną prowadzenia wojny. Niedobór sprzętu lotniczego odkrywał karygodne błędy w planowaniu i organizowaniu sił powietrznych, bowiem stosunku do możliwości wyposażenia wyprodukowano niewspółmiernie większą ilość personelu latającego i technicznego. Zawiniło dowództwo lotnictwa albo jeszcze wyższy szczebel dowodzenia. Na skutek błędów władz naczelnych ja i wielu innych zostaliśmy skazani na bezustanne wycofywanie się rzekomo po nadesłany nam z zagranicy sprzęt bojowy. Dlaczego więc nie przyśpieszaliśmy odwrotu? Dlaczego posuwaliśmy się żółwimi etapami w zależności od stanu zagrożenia - naszych pleców? Kto brał odpowiedzialność za te olbrzymie masy niewykorzystanych żołnierzy lotnictwa? Dlaczego jeszcze nie powstały z rezerwy lotnictwa oddziały zwyczajnej piechoty, pułki i dywizje? Trudno było wstrzymać się od oskarżeń, ale nie czas było na sądzenie.

Zajadałem się smakołykami. Kawał doskonałego ciasta, świeże mleko i papierosy, to wyraz czułej opieki mojej przyszłej teściowej.

Czas uchodził bardzo szybko. Postanowiłem pozostać w Michałowicach do zachodu słońca i wystartować z takim obliczeniem, ażebym mógł lądować w Skniłowie przed zapadnięciem nocy. Musiałem się śpieszyć ze sprawami, które miałem jeszcze do załatwienia.

Pierwsza i najważniejsza sprawa to ślub. Prosiłem więc narzeczoną o zgodę na natychmiastowe zawarcie związku małżeńskiego. Narzeczona była wyraźnie zaskoczoną moją propozycją. Początkowo nie wierzyła. Postanowienie moje było jednak nieugięte. Wreszcie oboje wzruszeni i szczęśliwi pobiegliśmy do matki. Na progu chaty narzeczona zatrzymała mnie i zapytała:

− A nie będziesz żałował?

− Nigdy kochanie – odpowiedziałem.

− No to chodź do mamy.

Z kolei na matkę spadła nieoczekiwana wiadomość. Dopiero po chwili stroskana twarz matki rozjaśniła się, nasza wspólna radość rozprzestrzeniała się, już się śmiały oczy pani Borkowskiej, innych pań, gospodarz wąsa podkręcał i chichotały dziewczęta wiejskie. Do zbiedzonej chaty, przytułku błąkających się ludzi, wstąpił na chwilę Anioł Pokoju.

Narzeczona przygotowywała się do uroczystości. Tymczasem zająłem się organizowaniem wyjazdu do parafii. Wysłałem chłopa po furmankę. Szukałem w okolicy kogokolwiek na świadka. Spotkałem znajomego kapitana intendenta 2 Pułku Lotniczego, który w tej wsi zakupywał produkty żywnościowe dla bazy krakowskiej. Prosiłem kapitana o świadczenie na moim ślubie, ten jednak odmówił. Tłumaczył się wprawdzie nie tylko życzliwym grymasem na twarzy, ale przecież konkretną odpowiedzią, że nie może wziąć udziału w ślubie, który odbędzie się bez zezwolenia władz wojskowych. Wybitny był to indywidualizm karności oficerskiej. Podporucznikowi co prawda nie wolno było się żenić, ale inne prawa już obowiązywały. Prawa wojny, które wreszcie w niejednych wypadkach przekreśliły dotychczas oficjalnie obowiązującą głupotę. Wojna rozcinała niektóre węże gordyjskiego zakonnego oficerskiego stanu zawodowego. Wojna więc dała mi żonę.

W dalszych poszukiwaniach zaszedłem do właściciela sąsiedniego folwarku. Pan Dąbrowski przyjął zaproszenie. Potraktował mnie, nieznajomego oficera, prawdziwie po dżentelmeńsku.

Na podwórzu gościnnej zagrody spotkała mnie miła niespodzianka, bowiem zamiast spodziewanej lichej jednokonnej fury, stały zaprzężone do bryczki dwa rącze konie z ustrojonymi łbami. Gałęzie i wstążki powtykane do uprzęży połyskiwały w słońcu barwnymi kolorami. Obok zadowolony i uśmiechnięty gospodarz Socha uparcie strzelał z biczyska. Narzeczona zmieniła sukienkę. Wyglądała cudownie. Wiośniano, młodo, ale w pięknych oczach zaciążył głęboki smutek. Ucałowałem te zasmucone oczęta pragnąc w ten sposób przeprosić, że nie będzie tak jak często mówiła o naszym kiedyś mającym się odbyć ślubie - wystroi się w piękną białą suknię z welonem i dużo, dużo mieć będzie najpiękniejszych i najbogatszych kwiatów, że przy dźwiękach triumfalnego marsza wagnerowskiego wyprowadzę ją z kościoła szpalerem, w którym rzędem staną oficerowie z wyciągniętymi w górę szablami i kordami. Stało się inaczej. Ale po stokroć piękniejszą była jej zwyczajna codzienna sukienka i piękniejsze były kwiaty naprędce zebrane z pól przez wiejskie dziewczęta. Teraz zupełnie inne były powody do smutku. Docierał aż tutaj ponury dzień zagłady wszystkiego.

Przygotowywałem się i ja do ślubu. Słomą starłem błoto z wysokich butów, umyłem ręce w wiadrze, poprawiłem umundurowanie polowe, podciągnąłem pas z dwoma zwisającymi pistoletami, wyrównałem taśmę od maski gazowej i zarzuciłem na szyję okulary lotnicze. Od kilku dni niegolona broda musiała już pozostać taką jaką była, bo nie miałem się tu czym oskrobać, a najpotrzebniejsze rzeczy straciłem razem z kufrem.

Nie byliśmy pewni czy ślub nasz dojdzie do skutku, bo brak było odpowiednich dokumentów, nie wiedzieliśmy też jakie stanowisko zajmie ksiądz dobrodziej wobec tak nieoczekiwanego i formalnie niezapowiedzianego najazdu na parafię.

Zjawił się wreszcie pan Dąbrowski. Oczywiście w żakiecie, starannie wygolony i z odpowiednim dla chwili uprzejmym uśmiechem. U podstawy tak doskonale prezentującej się postaci połyskiwały nienagannej czystości lakiery.

Wsiedliśmy do bryczki. Z braku miejsc wiele osób musiało zaniechać podróży. Ruszyliśmy wśród wiwatów zebranej pod zagrodą starszyzny i młodzieży wiejskiej.

Słońce grzało radośnie. Tak przynajmniej mogłoby się wydawać komuś kto by zapomniał o wojnie. Ale to słońce raz po raz przysłaniane cieniem morderczych samolotów niemieckich stało się sprzymierzeńcem zbrodni. Wysysało rzeki i trzęsawiska dając przejście czołgom napastniczym. Było dobrze wkalkulowane w elementy powodzenia nieprzyjacielskiej agresji.

Daremnie odsuwałem od siebie myśl o wojnie, o kolegach, o mojej doli żołnierskiej. Nie można było myśli nagiąć do jednego tylko ograniczonego przeżycia, zachwytu, szczęścia. Przyszłość, ta wielka niewiadoma, już w tym dniu zaczęła zwodzić. Rozmowa nie kleiła się. Nawet furman przestał wołać na konie i nie trzaskał już z biczyska. Słychać było tylko turkot kół ciężko przetaczających się po wybojach lichej drogi. Wkrótce wóz toczył się miękką polną kolejną. Konie wolno pokonywały wzniesienie.

Przed nami na górze zieleniła się wioska Więcławice. Z gęstwiny wysokich drzew dumnie wznosiła się kopuła kościoła. Patrzyłem na krzyż pod niebem zawieszony i bezwiednie usta moje szeptały modlitwy. W dłoni mej zadrżała ręka Narzeczonej. Pocałowałem tę rączkę z głęboką czcią i wdzięcznością.

Zatrzymaliśmy się w bramie ogrodzenia kościelnego. Zaraz otoczyli na zaciekawieni wieśniacy gwarząc cicho między sobą. Dopytywali się furmana - kto i skąd?

Pan Dąbrowski wykorzystując dobrosąsiedzką znajomość poszedł do proboszcza, żeby wyjednać zgodę na udzielenie ślubu. Szło mu to opornie. Proboszcz zdawał się być nieustępliwy. Potrzebna była jeszcze moja natarczywa interwencja, wreszcie przy wspólnej pomocy wszystkich obecnych udało się staruszka przełamać.

Bardzo brakowało mi Matki mojej, ażeby pierwsza podeszła do stopni ołtarza i pobłogosławiła naszej małżeńskiej przyszłości. Pożegnałem gości i gospodarza Sochę, a parobkowi, który występował w charakterze drugiego świadka, wypłaciłem pięć złotych za narysowanie krzyżyków na dokumencie ślubu.

Wbrew logice zdarzeń bezpośrednio po ślubie miałem się rozstać z żoną. Dojrzałymi i wonnymi polami szliśmy przez góry na bliższe drogi w kierunku samolotu. Ja z żoną na przedzie, daleko za nami uprzejmy pan Dąbrowski z teściową. Na spotkanie wyszedł kapral Janusz. Złożył nam życzenia i zameldował gotowość do odlotu. Wiedziałem przecież, że miałem odlatywać, a jednak przypomnienie o tym uderzyło we mnie jak grom.

Postanowiłem działać szybko. Nie mogłem przedłużać własnego cierpienia i patrzeć na łzy. Pożegnałem ukochaną żonę i matkę.

Silnik zadygotał, ruszył wolnymi obrotami. Uchwyciłem stery. Start.

Przez szyby limuzyny po raz ostatni oglądałem się za siebie. Lot dłużył się nieznośnie. W kabinie duszno. Usiłowałem uspokoić myśli. Janusz siedział obok, obserwował niebo, czuwał. Byłem mu wdzięczny za papierosy, za towarzyszenie mi, za jego obecność tuż przy mnie.

Ściemniało się. Zapaliłem lampy sygnałowe na skrzydłach.

Zapadła wkrótce noc.

Sytuacja stawała się beznadziejną. Ziemia przeistaczała się w czarną mazistą otchłań. Żadnego nie widać było światła na dole. Nie mogłem liczyć na pomoc po doleceniu do Skniłowa, a dłuższe pozostawanie w powietrzu stawało się bezsensowne. Postanowiłem lądować na wyczucie byle gdzie. Za późno zdecydowałem się na to, niepotrzebne przedłużając lot. Ryzykowałem życiem próbę lądowania.

Próbowałem...

Jedyne skąpe światło sygnalizacyjne od przodu chwytało z odległości kilkunastu metrów konary drzew lub szczyty domów. Poderwałem wówczas maszynę gwałtownie i znowu próbowałem. Obniżając się na najmniejszej szybkości wypatrywałem na szarym ekranie przedniego światła czy coś znowu nie zamajaczy przed czym mógłbym nie zdążyć już uciec. Mogły to być na przykład okna samotnego budynku, mógł być komin fabryczny lub inne licho. U kresu napięcia nerwowego poczułem nagle chrobotnięcie kołami o ziemię. Przywarłem do niej, natychmiast wyłączając silnik przy pełnych hamulcach kołowych. Maszyna dźwignęła się na kołach niemal do pionu i runęła z łomotem o ziemię. Udało się. Wylądowałem na gładkiej łączce, zatrzymując się tuż przed stodołą. W jaki sposób to wszystko się tak stało?

Oczywiście sensacja – chłopi okrążyli samolot nie podchodząc bliżej bowiem przekonani byli, że to wylądował samolot niemiecki. Z pobliskiego Przeworska przyjechały samochody z jakimiś dostojnikami cywilnymi w asyście wojska. Pod ostrym snopem świateł reflektorowych wzajemnie z przybyłymi władzami OPL sprawdziliśmy swoje dokumenty. Sytuacja wyjaśniła się – nie byliśmy lotnikami niemieckimi.

Godzinę jeszcze spędziłem w sąsiedniej chacie na gościnnym posiłku i wróciłem do samolotu, kładąc się w kabinie do snu. Postawiona przez wójta straż pilnowała samolotu. Kpr. Janusz wyszukał sobie najpiękniejszą dziewczynę i zawieruszył się z nią na całą noc.

O świcie obudziłem się z radosną i pełną nadziei myślą o wielkiej zmianie jaka zaszła w moim życiu. Powaga tej zmiany napełniała mnie dumą i stawiała na wyższy szczebel człowieczeństwa. Przez okna limuzyny zaglądały jasne i ciepłe promienie wschodzącego słońca. Ale wystarczyło wyjść z samolotu, ażeby zrozumieć, że nie można było jak dawniej cieszyć się słońcem i ciepłą jasnością dnia.

Wystartowałem w dalszą drogę, korzystając z wczesnej pory dnia, kiedy Niemcy jeszcze nie pojawiali się w większej masie na polskim niebie. Wkrótce osiągnąłem Skniłów.