"Życie będzie biegło..." "Powrót" O Jerzym WBI

W okowach frontu sowiecko-niemieckiego

mjr pil. Jerzy Iszkowski

aktualizacja: 2018.11.14

Cytat ze wspomnień Jerzego z września 1944 roku

TOM4: "Powrót"

WALKA O ŻYCIE

Nie wiem jak długo spałem, gdy nagle obudziłem się i nagle jakby coś mnie pchnęło, tak szybko zaskoczyłem z pryczy i wybiegłem do sieni. W tym momencie rozległ się przeraźliwy huk i dom zakołysał się. W panicznym strachu ludzie wybiegli na podwórze. Pocisk artyleryjski uderzył w ścianę domu, przebił ją i eksplodował w mojej izbie. Prycza, na której przed kilkoma minutami leżałem, poszarpana została w strzępy. Narożne ściany wyglądały jak sita. Nic by ze mnie nie zostało, gdyby..., ale co to wszystko miało znaczyć? Czym tłumaczyć zdolność takiego niezawodnego przeczuwania? Stanem gorączkowym? Uczuleniem nerwowym?

Ledwie ochłonąłem z wrażenia i ludzie jako tako uspokoili się, zajechał przed dom samochód niemiecki z kilkunastoma SS-manami, którzy z nastawionymi do strzału automatami natychmiast otoczyli gospodarstwo. Kilku żołnierzy niemieckich brutalnie zmusiło ludzi do wejścia w głąb piwnicy osobno stojącej na środku podwórza. Przed domem zjawiła się nagle Zofia. Dałem jej znak, ażeby uciekała do lasu, od którego dzieliło zaledwie kilkanaście kroków. Niemcy jednak zauważali ją i pochwycili. Przerażoną wepchnięto do piwnicy.

Głucho z tego grobowca wydobywał się płacz kobiet i dzieci. Bezskutecznie protestowali mężczyźni. Trzydzieścioro ludzi stłoczono w ciasnym betonowym pomieszczeniu. Nie pomogły prośby błagania nawet padania do nóg zbrodniarzom. Opierających się wrzucano siłą. Terroryzowano strzałami z pistoletów. Jeden tylko pies rzucił się na oprawców, ale przypłacił to życiem.

Gdy to się wszystko działo, nieco na uboczu obrabialiśmy z Prutem jednego SS-mana, który wydawał się być trochę spokojniejszym. Jakiś był w nim ślad człowieczeństwa. Mówił dobrze po polsku, prawdopodobnie był Ślązakiem. Dowiedzieliśmy się, od niego, że tej nocy zamordowano dwóch Niemców i podejrzenie zabójstwa padło na nasze zgrupowanie. Dowódca odcinka rozkazał w odwecie zabić wszystkich przebywających w tym gospodarstwie. A sposób egzekucji? Wystarczy przez odwietrznik wrzucić z góry dwa granaty. Nie było sensu dać się w taki sposób zamordować. Jeszcze kilka słów, chwila nieuwagi Niemca, uderzenie w pysk i skok do lasu. Inni SS-mani może by chybili w pościgu.

Słysząc jednak rozpaczliwy krzyk ludzi, tych którzy z tak bezgranicznym zaufaniem zwracali się do mnie w chwilach dla nich najcięższych, uświadamiając sobie też, że i Zofia znajduje się między nimi, zmieniłem decyzję. Próba ucieczki, a tym bardziej udana wycieczka byłaby jak zdrada. - Chodźmy – pociągnąłem Pruta. Szedł ze mną półprzytomny. Poganiali SS-mani kolbami karabinów. Popchnięto nas i potoczyliśmy się schodami w dół do piwnicy. Drzwi zatrzaśnięto, zaryglowano, po chwili zabito gwoździami. Przysłoniłem uszy, ażeby nie słyszeć krzyku rozpaczy kobiet i płaczu dzieci. Zresztą wszystko coraz bardziej stawało się nierealne i obojętne dla mnie. Prawdopodobnie na skutek gorączki traciłem poczucie rzeczywistości.

Dlaczego właśnie w takiej chwili nie uderzył pocisk artyleryjski w drzwi piwnicy? Dlaczego w tym krytycznym momencie nie przyplątał się żaden ze szrapneli sowieckich, ażeby w podwórzu pozabijać Niemców, a nam umożliwić ucieczkę? Pretensje? Przesunąłem się do Zofii. - Gdzie byłaś w nocy - zapytałem z gniewem. Zamiast odpowiedzi wyciągnęła spod bluzki małe zawiniątko, pokazała ampułki i strzykawkę, starannie owinięte w watę. Zrozumiałem. Dla ratowania mego życia, narażała swoje własne, wędrując gdzieś nocą poza las w poszukiwaniu lekarstwa.

Nie zdążyłem wypowiedzieć słowa podziękowania, gdy rozległ się potężny huk i tynk posypał się na głowy. To pocisk armatni uderzył w nasyp piwnicy. Pilnujący żołdak niemiecki rzucony został podmuchem eksplozji o drzwi. Żył, bo zerwał się z miejsca i klął, na przemian wołając swoich kamratów. Nikt mu nie odpowiadał. Był sam na warcie. Dlaczego Niemcy zwlekali z egzekucją? Dosunąłem się z Prutem do szpary. Pilnował nas ten sam Ślązak, z którym wydawało się, że można było po ludzku rozmawiać. Próbowaliśmy namówić go do przyjęcia pieniędzy w zamian za wypuszczenie ludzi. Początkowo opierał się, ale gdy dla zachęty dostał ode mnie srebrną papierośnicę, odburknął, że to za mało. To już coś znaczyło, jakkolwiek równie dobrze Niemiec mógł nas oszukiwać. Dodałem łajdakowi zegarek marki Omega. Jeszcze było za mało. Prut dołożył swój zegarek. Wówczas Ślązak wyraził zaniepokojenie, że mogą go rozstrzelać za wypuszczenie wbrew rozkazowi Hauptmana. Zofia zdjęła z ręki piękną złotą Omegę. Wartownik chwycił zdobycz. Teraz zaniepokoił się nie na żarty. Obserwowałem na jego twarzy prawdziwe ludzkie zamyślenie. Bardzo ciężko szło mu z podjęciem decyzji. Dopomogłem łotrowi.

Zaproponowałem mianowicie, że gdy nas wypuści, wprowadzimy do piwnicy konia, którego granatami rozszarpie się. Krew i mięso zabitego zwierzęcia wystarczająco świadczyć będzie o wykonaniu rozkazu wytracenia ludzi. Pomysł spodobał się Niemcowi. Przyniósł siekierę, odbił deski, wyważył drzwi i nagląc do pośpiechu kazał wszystkim natychmiast uciekać do lasu. Ucieczka była pewna, bo pod osłoną gospodarstwa należało przejść kilka kroków do gęstego poszycia drzew. Wstąpiłem do mieszkania, ażeby ponaglić do wyjścia ludzi zabierających w popłochu swoje rzeczy.

Okazało się przy tym, że dom został splądrowany przez Niemców. Nawet resztki chleba wynieśli. Ludzie więc chwytali garścią zboża i zapełniali kieszenie, byle przynajmniej tym się w jakiś sposób pożywić podczas wędrówki przez wyludnione i spustoszone okolice. Uchodźcy nie zapomnieli pożegnać się ze mną. Uczynili to sposób nieco ceremonialny. W imieniu rodziców i wszystkich pozostałych ludzi dwie dziewczynki w wieku może dwunastu lat podziękowały za opiekę, troskę i poświęcenie. Temu, można powiedzieć hołdowi, towarzyszył spazmatyczny i histeryczny płacz kobiet. Coś krótko odpowiedziałem i kazałem natychmiast wszystkim uchodzić z tego miejsca. Przebrała się miara mojej cierpliwości. Miałem już dosyć sprawowania opieki nad tymi nieszczęśliwcami. Chciałem wreszcie pozostać sam w swoim własnym otoczeniu partyzanckim.

Przemykając do lasu zaobserwowałem jeszcze jak dwóch Niemców i gospodarz z synem zmagali się z przerażonym koniem, który pomimo bezlitosnego bicia batem i drągami nie chciał wejść do piwnicy. Wreszcie skrwawiony i oszalały, straszliwie wierzgnął kopytami do tyłu, przednimi nogami runął na Niemców, którzy nie zdążyli uchylić się od ciosu i wyrywając się z uprzęży przy pysku, wybiegł w pole. Tuman kurzu zasłonił pędzącego konia jak wicher w kierunku Sowietów. Czy doszedł tam i ocalał? Równocześnie z ucieczką konia, mknął do lasu gospodarz z synem. Nie wiem co się działo dalej w tym fatalnym miejscu.

Zatrzymaliśmy się w lesie zaledwie dwieście metrów od skraju. Pomimo tak bliskiego sąsiedztwa z Niemcami, uznałem to miejsce za szczególnie dogodne, ażeby zapaść się pod ziemię. Dosłownie pod ziemię, bo nie było już innego sposobu ukrywania się przed wrogiem. Noc pełną niepokoju i czujności spędziliśmy w gęstwinie krzaków. Opodal w nieregularnych odstępach czasu wybuchały pociski artylerii sowieckiej.

OKRES PRZETRWANIA

Ledwie nastał świt, zabraliśmy się do budowania bunkra. Razem z Prutem ścięliśmy trzydzieści dwie sosny o przeciętnej grubości piętnastu centymetrów. Z pociętych belek ułożyliśmy ponad metrowej grubości powałę ponad jamą, którą wykopała Zofia. Wzmożone natarcie ogniowe ze strony rosyjskiej zagłuszało naszą bądź co bądź głośną robotę ciesielską. Ciężko mi było pracować w gorączce i niemal z bezwładną nogą.

Front sowiecki zbliżał się wyraźnie. Już pociski karabinów maszynowych dosięgały lasu. Złowrogo gwizdały kule. Opodal grupa dwudziestu ludzi, która nie zdecydowała się na ucieczkę, też wkopywała się do ziemi. Nieco obok osobny bunkier budowało małżeństwo z dwójką dzieci. Schron ten miał wkrótce stać się ich wspólnym grobem rodzinnym. Nasz bunkier był najbliżej wysunięty do skraju lasu. Całkiem daleko porykiwały dwie krowy przywiązane do drzewa, karmicielki dzieci schowanych pod ziemią. Byłem zmuszony posłać Pruta z kategorycznym żądaniem rozpędzenia krów, ażeby nie zdradzały obecności ludzi w tym rejonie. Żądaniu stało się zadość. Wygnane, oszalałe z przerażenia krowy błąkały się jakiś czas w lesie, aż wreszcie padły od kul.

W ciągu dnia budowa bunkra została zakończona. Trzy osoby mogły w skuleniu położyć się na gęsto wyścieloną słomę. Schron nie wystawał ponad powierzchnię i był dobrze zamaskowany. Pod wieczór pierwszy raz odczuwało się od strony frontu radzieckiego katiusze. Było już niebezpiecznie pozostawać na powierzchni ziemi. Wsunęliśmy się przez wąski otwór do jamy starannie maskując wejście. Nie spodziewaliśmy się wówczas, że przez siedem nocy i osiem dni przyjdzie nam żyć pod ziemią.

W ciągu tego okresu tylko trzy razy odważyliśmy się wyjść celem uzupełnienia żywności. Trzy razy udało nam się to uczynić w czasie nocy. Każdy z nas na zmianę przeczołgał się do budynków, w którym ostatnio przebywaliśmy. Tam w rozwalonym spichlerzu znajdowało się zboże, obok żarna. Po zmieleniu mąki i rozdrobnieniu papki, wypiekaliśmy placki na ogniu z największymi ostrożnościami roznieconym w cegłach rozwalonej kuchni. Każdemu wyjściu towarzyszyły gorące perswazje o niebezpieczeństwie takiej wyprawy, prośby o zaniechanie wychodzenia bo jakoś przegłoduje się dalsze dni, a może to wszystko już jutro się skończy.

Każdemu wejściu towarzyszyło niepokojące oczekiwanie na powrót. Gdy Zofia zbyt długo nie wracała, wyszliśmy z Prutem na poszukiwanie jej, będąc przekonani że znajdziemy ją zabitą. Tymczasem Zofia w najlepszym humorze gotowała zupę ziemniaczaną, nic nie robiąc sobie z piekielnej strzelaniny i huku dział. Można było jeszcze w pierwszych dniach pokusić o zdobycie placków, Ale w następnych po rozpoczęciu się gwałtownych natarć radzieckich, każde wychylenie z jamy było śmiertelne. Przez siedem nocy i osiem dni bez przerwy trzęsła się ziemia.

Potworny ryk i zgiełk najróżniejszych kalibrów nie ustawał na chwilę. Potężne eksplozje zdawały się rozrywać oraz orać ziemię. Ulewa ognia rakietowego spadała na las z gwałtownością piorunów. Ziemia w bunkrze usuwała się. Zmieniał się kształt jamy. W każdej chwili ciężkie drzewa mogły spaść na nasze głowy. Gorzej by się stało gdyby pocisk armatni uderzył bezpośrednio schron. Kilka razy dało się słyszeć pojedyncze serie z ręcznej broni maszynowej. To strzelali ludzie do siebie już poza linią okopów niemieckich. Wrogowie walczący wręcz, krzyczeli jak opętańcy. Wyraźnie jakaś grupa mordujących się tupała nogami nad naszymi głowami. Po kilku wybuchach granatów ręcznych, tupot nóg wzmagał się gwałtownie. Sytuacja zmieniła się. Ciężki karabin maszynowy stanął na naszej jamie i rozpoczął ogień pościgowy. Natarcie zostało odparte. Sowieci cofnęli się do swoich okopów.

Tego rodzaju epizody walki i wiele podobnych innych, można było sobie zupełnie dobrze wyobrażać w podziemiu. Sytuacja nasza wydawała się być beznadziejna. Ogarnęła nas obojętność na własny los byle jeszcze tylko móc drugiemu w czymś dopomóc. Każdy jak mógł zwinął się w kłębek na słomie i znieruchomiał. Nie mogliśmy widzieć siebie, bo stale było ciemno. Chcąc się porozumieć, krzyczeliśmy sobie do ucha na cały głos, a to męczyło i zniechęcało do rozmowy. Było zimno i wilgotno. Przytuleni do siebie grzaliśmy się wzajemnie własnymi ciałami. Przyzwyczailiśmy się nawet do spania. Jedynym dla mnie urozmaiceniem były zabiegi lecznicze Zofii. Starannie i cierpliwie zmieniała po ciemku opatrunki, przykładając na rany liście babki. Z nadzwyczajnym poświęceniem ratowała moje życie. Poza tym, że nie groziła już gangrena, nic więcej nie można było powiedzieć o moim zdrowiu.

W pewnym dniu, czy też nocy, nagle obudziła nas cisza niezmącona żadnym strzałem. Nie było słychać nawet dalekiego bulgotania artyleryjskiego podobnego grzmotom mijającej burzy. To nie front przeszedł, ale urwał się na miejscu starcia, zamilkł, zaczaił się w jakimś podstępnym manewrze. Bojąc się wychodzić dla sprawdzenia sytuacji, nasłuchiwaliśmy przez dłuższy czas. Nic się nie zmieniało. Cisza zalegała las. Odsunąłem belkę. Zdjąłem darń blokującą wyjście. Przez wąski otwór wpadł strumyk światła i zapachniała świeża woń lasu. Jakżeż brakowało nam powietrze do oddychania.

Wysunąłem ostrożnie głowę i oniemiałem z wrażenia. To co zobaczyłem było straszne. Drzewa potrzaskane tworzyły fantastyczną plątaninę gałęzi i kikutów. Tu i ówdzie trupy żołnierzy niemieckich i radzieckich. Ci poszarpani zginęli natychmiast. Ranni skonali w męce. Najbliższe ciała to z pewnością tych, których gwałtowny tupot nóg niemal dało się słyszeć nad naszymi głowami. Życie uczyniło z Niemców i Rosjan nieprzejednanych wrogów, śmierć ich pojednała. Wschodziło właśnie słońce. Ciepłe, radosne promienie zabłysły jakby nie w porę. Już zupełnie jak intruz, zaplątał się tu mały ptaszek, usiadł na szczycie rozłupanego drzewa i zaświergotał wesoło.

Nastawał pogodny dzień z niezmienną regularnością zdarzeń nie mającą nic wspólnego z człowiekiem. Poruszyły się ogromne masy powietrza. Nieśmiało powiał wiatr, roznosząc zapach świeżej żywicy z rozranionych sosen i fetor gnijących trupów. Było to straszne. Niepodobieństwem było patrzeć dłużej na zniszczenia życia i przyrody. Należało szybko uchodzić z tego rozkopanego cmentarzy-ska. Wyszliśmy z dołu, początkowo nie wiedząc w którą udać się stronę.

Niemcy porzucili linię obrony i pod osłoną nocy pośpiesznie wycofali się w głąb kraju. Iść za nimi byłoby nonsensem. Gdzieś w odległości kilometra zamilkł front sowiecki. W tym kierunku należało przekroczyć pobojowisko i dostać do przedniego skraju okopów. Blisko nas znajdował się bunkier, w którym ukryła się czteroosobowa rodzina uchodźców z Warszawy. Teraz w tym miejscu pozostała krwawa miazga ciał rozgniecionych czołgiem. Nie wiadomo czy przypadkowo to się stało, czy Niemcy zauważyli kryjówkę i w najprostszy sposób zlikwidowali ją. A może jakiś Niemiec usłyszał płacz dzieci wydobywający się spod ziemi i naprowadził czołg na to miejsce?

Drugi położony w głębi lasu bunkier przystosowany dla kilkudziesięciu ludzi nie był uszkodzony. Ale też nie znaleźliśmy się w nim nikogo. Nie wiadomo kiedy i w jaki sposób został opuszczony.

Ruch i świeże powietrze podziałały na nas jak zbyt silnie działający zabieg Leczniczy. Czuliśmy się bardzo zmęczeni osłabieni. Z zainteresowaniem przyglądaliśmy się sobie, stwierdzając u każdego duże zmiany. Prut upodobnił się do zarośniętej tyczki, Zofia całkowicie straciła wygląd kobiety. Nie lepiej ja się przedstawiałem. Przy okazji tych oględzin, odkryliśmy że każdy z nas dochował się pokaźnej gromadki wszy. Chwila odpoczynku i wytchnienia była konieczną. Zatrzymaliśmy się w krzakach patrząc na rozległą równinę przedpola. Był to szeroki pas ograniczony z naszej strony zniszczonym lasem, a z drugiej strony spalonymi wsiami. Boki pola ciągnęły się równiną aż po horyzont. W środku pobojowisko. Ziemia zaorana pociskami armatnimi i rakietowymi, zasłana była różnym porzuconym i zniszczonym sprzętem wojennym. Gdzieniegdzie widać było małe wzgórki i kopczyki. To trupy poległych żołnierzy. Mniej ich tu było aniżeli na skraju lasu gdzie docierały i załamywały się śmiałe natarcia sowieckie.