"A życie musi..." Kronika Biogramy WBI

Mój konspekt wspomnień

Janek Iszkowski

aktualizacja: 2017.05.04

Jan był synem Stefana i Jadwigi z domu Kopecka. Miał przyrodnich starszych brata Witolda i siostrę Jadwigę (Inię) oraz siostrę Stefanię. Po wojnie ożenił się z Barbarą z domu Niewiadomska. Mieli syna Wacława oraz córkę Annę. [przyp. Wacław Iszkowski (WBI)].

Ucieczka przed Niemcami

We wrześniu 1939 gdy Niemcy zbliżali się do Lwowa, chyba 6 września gruchnęła wieść, że oni młodych mężczyzn łapią i rozstrzeliwują. Wobec tego wymoszczono furę drabiniastą, na której kilka osób (w tym miejscowy nauczyciel Krzyżanowski – innych nie mogę sobie przypomnieć) uciekaliśmy przed Zawadów, Dublany, Rohatyn, Chodorów – aż przeprawy promowej na Dniestrze w Niezwiskach.

Po drodze zatrzymaliśmy się u Hoszowskiech w Chodorowie i u hrabiny Russockiej herbu Zadora (taki jak nasz) jej majątku Duliby na Podolu. W Niezwiskach zaciągnąłem się do służby obserwacyjnej i przeciwlotniczej (znałem się na tym z obozu PW), ale niewiele było do obserwowania poza długimi kolumnami uciekających do Rumunii ludzi, samochodów i furmanek.

17 września paraliżująca wiadomość o sowieckiej napaści. Dołączamy do jakiegoś batalionu policji kierujemy się do Kołomyi. Przez miasto przechodzimy strasząc rzucaniem granatów w milicję, złożoną przeważnie z Żydów z czerwonymi opaskami. Ja też dostałem rewolwer, ale go nie używałem.

Niestety okazało się że za Czeremoszem są już sowieckie czołgi. Trzeba było zawrócić pojechaliśmy do Nadwórny. Tutaj sprzedałem tanio wóz i konia, a furmanowi kazałem wracać. Sam zaś z trzema podobnymi do mnie postanowiłem – chociaż ze strachem przejść na Węgry przez Przełęcz Legionów. Nie udało się bo kilka lub kilkanaście kilometrów za Nadwórną, Ukraińcy postrzelili w nogę jednego z naszych i musieliśmy zawrócić.

Ruszyliśmy w stronę Lwowa razem z Krzyżanowskim i w Stanisławowie wsiedliśmy na platformę kolejową (bez biletu), zaś Krzyżanowski z biletem (a jakże) do budki konwojenta wagonie towarowym. Cały pociąg miał jechać do Lwowa. Wkrótce jednak na wagonach usadzili się krasnoarmiejcy ze sztykami, a pociąg ruszył na wschód. Gdy zorientowaliśmy się w tym, daliśmy w nocy nogę, natomiast Krzyżanowski został w swojej budce i pojechał aż za Zbrucz, skąd go wypuszczono po kilku miesiącach.

We dwójkę doszliśmy bocznymi drogami do Lwowa. Na ulicy Zielonej o mały włos nie wpadliśmy bo mój kompan miał jeszcze rewolwer w plecaku na wierzchu włożony do zwiniętej koszuli. Wyjął te koszulę, powiedział do mnie - potrzymaj Jasiu - zaś krasnoarmiejec cały plecak zrewidował. Potem poszliśmy już bez przeszkód.

Wstąpiłem na Badenich i wnet dotarłem piechotą do Rokitna. Koło prochowni w Brzuchowicach widziałem pole walki i żołnierskie świeże groby. Od Csalów pożyczyłem rower i dojechałem na nim do domu. Mogło to być około 24 września.

Pod okupacją sowiecką

Pamiętam jeszcze z Rokitna, że stałem przed bramą podwórzową, gdy podjechał na koniach sowiecki patrol pytając kilku zgromadzonych miejscowych ludzi - gdzie pan?. Na to jeden z chłopów odpowiedział bardzo przytomnie - tut pana nie ma, tylki haziaj. Pomimo tego ostrzeżenia Tatuś nie przyśpieszył wyjazdu. Za to ekspediował Julię i Rostańskich.

Ja natomiast pojechałem do Lwowa żeby się zapisać do szkoły gdy tylko rozpocznie się nauka. Dlatego nie było mnie wtedy gdy Stefa uciekała z Mamą na furze, a Tatuś z Inią na piechotę.

W sowieckim Lwowie zapisałem się do ostatniej klasy w IV gimnazjum, naprzeciwko biblioteki z napisem – HIC MORTUI VIVUNT, HIC MUTI LOQUUNTUR [Tu umarli żyją, tu niemi przemawiają]. Moimi kolegami byli tam między innymi: Andrzej Szczepkowski, Jerzy Broszkiewicz, Tadeusz Machl (znany kompozytor), Lonek Mikosiński, Maciek Ostrowski, Paweł Dziedzic (dziennikarz) oraz Narbut Szalet – Żyd, który chciał mnie zwerbować do frakcji Bojowej PPS a potem już na medycynie do Komsomołu. W sumie była to bardzo zdolna klasa. Warto wspomnieć, że Szczepkowski Broszkiewicz i Mikosiński śpiewali jako chór rewelersów i razem z Machlem w kościele Św. Elżbiety. Lonek dłubał w prochowni na Wałach Jagiellońskich makietę starego Lwowa

Nie uczyliśmy się prawie nic, spacerowaliśmy sobie po Corso na Akademickiej starając się poznać co ładniejsze dziewczyny. Tak minął czas do matury. Nie wspominając oczywiście o „urokach” tego strasznego czasu – wywózkach, kolejkach, sprzedawania co się da. Raz omal nas nie schwytano za to, że na wielkim wiecu z okazji przyłączenia Lwowa do ZSRS urządziliśmy kocią muzykę podczas śpiewania międzynarodówki. W Dzień Zaduszny śpiewaliśmy na cmentarzu Obrońców Lwowa - Boże coś Polskę. Nie rzucim ziemi…, a potem uciekaliśmy przez mur i między grobami na cmentarz Łyczakowski.

W czerwcu zdałem maturę sowiecką, a potem korzystając z tego że Tatuś był niby woźnym u profesora Nowickiego (Zakład Anatomii Patologicznej) dostałem się na medycynę. Także Maciej Ostrowski był medykiem. Na medycynie podpadłem miejscowym Ukraińcom, nie tylko za to że nie chciałem z nimi gadać, ale i za to że uczyłem łaciny Ukraińców ze Zbrucza i byłem z nimi w pełni komitywie. Ale jak nie miałem być skoro Włodzimierz Zubrzycki przyznał mi się, że właściwie jest Polakiem i „herbowym”, a od Łosi Zacharejko nie mogłem oczu oderwać. Potem w 1941 roku gdy uciekali na Zbrucz to - jak się dowiedziałem od świadków zdarzenia - bracia Ukraińcy z OUN najpierw zgwałcili dziewczyny a potem wszystkich wymordowali.

Ale były też chwile przyjemne - spacery i spotkania. Podkochiwałem się w Wandzi Fedysiów, chociaż taka był pryncypialna, że nawet pod rękę wziąć się nie dała. Podrapała mnie jak chciałem ją pocałować [tu musiałem nieco poprawić Tatę według informacji Cioci – przyp. WBI], aż ją biedna mama wydała za solidnego brzydala Franciszka de Abgaro Zachariasiewicza.Spotkałem się też z Emilem Kołodziejem bratem Władka, który usiłował mnie „odjezusić”, co mu się udało tylko częściowo.

Terror sowiecko-ukraiński

Zimą 1940, a może wiosną 1941 terror sowiecki osiągnął apogeum. Wielu moich kolegów wywieziono do Kazachstanu, również wielu aresztowano a wśród nich Maćka Ostrowskiego, Lonka Mikosinskiego i Artura Ciechanowskiego. Wszyscy oni zginęli zabici strzałami w tył głowy w więzieniu na Zamarstynowie zanim nadeszli Niemcy.

Szukałem ich potem razem Krzysią Mikosińską w tej strasznej piwnicy gdzie leżały kilkumetrowej wysokości zwały trupów. Krzysia zemdlała tam i musiałem ją wynieść na rękach. Potem szliśmy środkiem ulicy, bo ludzie uciekali nie od nas, ale od tego smrodu którym nasiąknęliśmy

Zanim się ruskie dały wypędzić przez Niemców ze Lwowa przeżywałem ciężkie czasy. Zaczęły się wywozy polskiej ludności na większą skalę. Koledzy aresztowani lub wywiezieni. Lekarka nie dała mi zwolnienia z pochodu pierwszomajowego, bo miałem tylko 38 gorączki, więc potem zachorowałem na zapalenie płuc. Jak się tu uczyć do egzaminów? No ale jakoś pozdawałam egzaminy i …otrzymałem wezwanie na medkomisje, po którym mogłem się tylko spodziewać, że dostanę powiastkę do Armii Czerwonej. Wezwanie było na 26 czerwca 1941, ale wcześniej przyszli Niemcy, to i mi się upiekło.

Wkrótce po tym zaczęły się rządy Ukraińców. Uważali oni, że skoro dokładali bolszewikom zza węgła, to sobie zasłużyli u Niemców na Samostijną Ukrainę i robili co mogli, dopóki Niemcy nie pokazali im gdzie mają tę Ukrainę.

To wtedy batalion Nachtigall (Słowik) rozprawił się z profesorami i intelektualistami na Woli. Wśród nich zginęli też Rodzice Maćka Ostrowskiego - może z powodu że prof. Ostrowski miał piękną kolekcję obrazów

Pod okupacją niemiecką

Potem w grudniu 1942 zdałem konspiracyjną maturę w domu na Badenich. Ciało pedagogiczne przychodziło do mnie (nawet ksiądz), a nie ja do ciała. Prowadziła to prof. Skwarczyńska. Potem studiowałem na konspiracyjnej Akademii Handlu Zagranicznego, aż to się przerwało wskutek wpadki i nie zdążyłem zdać egzaminu z pierwszego roku.

Uczyłem się po angielsku – raczej sam, bo u Pani Broszkiewiczowej wychodziło za drogo. Studiowałem z zapałem historię filozofii prof. Tatarkiewicza, co spowodowało że zacząłem inaczej patrzeć na świat – bez nawarstwień chyrowskich.

Zacząłem pracować przy marchewce w ogrodnictwie na Zamarstynowie - chyba ze 2 miesiące. Potem tatuś mnie zaangażował do Rokitna na stanowisko rządcy na fermie kurzej. Sam był tam księgowym, bo Niemcy Rokitna nam nie oddali, natomiast urządzili tam fermę kurzą, żeby mieć jajka z zarodkami do produkcji szczepionki przeciw tyfusowej.

Tak naprawdę to nie pamiętam kiedy dokładnie to było i jak długo tam przebywałem. Potem z Ojcem była Mama. Pamiętam, że mieszkaliśmy w naszej willi w pokoju umeblowanym prymitywnie. Sam składałem tapczany pod siennik, stół i ławę. Wyglądało to jak kwatera misia Jogi. Gotowałem ziemniaki lub mamałygę, której było dużo bo podkradałem Niemcom kukurydzę i mieliłem ją w młynku z korbką.

Początkowo stołowaliśmy się w naszym młynie u Tuziaka, ale nam wymówili. Chociaż Tuziak to był porządny człowiek. To on przecież telefonicznie uprzedził Ojca w 1939, że Ukraińcy jadą po niego, tak że zdążył wtedy razem z Inią czmychnąć przez ogród i okrężną drogą przez Laszy Potok dotrzeć do Lwowa. Odwiedzał nas sołtys Blicharski. Potrafił siedzieć godzinami, ale potem gdzieś uciekł jak mu żonę i syna Ukraińcy zamordowali, a dwie córki uprowadzili ze sobą.

Nas jakoś nie ruszali, bo się Niemców bali. W końcu jednak Tatuś i Mama musieli wrócić do Lwowa, ale dopiero w 1943, albo pod koniec 1942. Dwór był splądrowany, ale zabudowania całe. Pamiętam napis na ścianie „Chaj żywe Stepan Bandera”. Wszystko z wyjątkiem willi spalono dopiero w 1944, bo chłopi sądzili, że jak spalą, to trudniej będzie założyć kołchoz.

Gdzieś w zimie 1941/42 przenieśliśmy się z domu przy Badenich 10 na Badenich 8. Mieszkanie tam było wolne po jakimś inżynierze Żydzie, który musiał uciekać przed Niemcami. Jeden pokój zajmowała Ciocia Jula. Głównym powodem przeprowadzki było to że pod 10, mieszkanie było większe, a więc ciągle mieliśmy przymusowych sublokatorów. A to oficera moczymordę orderonosica, który w nocy szturmował drzwi do pokoju zostawiony przez Stefę i przeze mnie szafą. A to później Niemca, który w cywilu był śpiewakiem (Heldenbaritone w operze Hamburgu).

Potem, gdy Ciocia Jula została sprowadzona przez Stefanię Szuścik do Warszawy, w tym małym pokoju zamieszkali Butryniczukowie (on, Bohdan był moim kolegą z liceum, a jego żona Krystyna z domu Wydrzyńska była w połowie Żydówką, obydwoje byli literatami i przez nich poznaliśmy wielu interesujących ludzi).

Po powrocie do Lwowa pozostałem w branży „przeciwtyfusowej”, to jest zacząłem pracować w Instytucie Behringa jako „strzykacz” i karmiciel wszy. Przeszkolono nas w Instytucie prof. Weigla. Po pewnym czasie zostałem nawet kontrolerem produkcji, co polegało na wydawaniu wszy do strzykania, przygotowywaniu zawiesiny zakażonej tyfusem z preparowanych wszy, odbieranie wszy zakażonych i ładowanie ich do pudełek, liczenia wszy i sporządzanie raportów o nazwie „Die Anzahl der Läuse”.

Gdy Niemcy nie uważali, ale na przykład popijali, to się pracowało na Wehrmacht – szczepionkę robiło się ze wszy zdrowych. Byłoby to całkiem paskudne gdyby nie to, że miałem o czym myśleć (…).

Wkrótce, gdzieś w połowie 1942 zacząłem konspirować i to trwało aż do 1944. Miałem pseudonim Bogumił (jak gdybym wietrzył, że trafię na Barbarę) i współredagowałem konspiracyjne pisemko „Orlęta”, a także pisywałem tam ogromnie idealistyczne kawałki (jeden z nich miał tytuł „Idea w czynie”). Potem równolegle szkoliłem się w AK-owskiej podchorążówce, ale uznano że raczej nie nadaję się do mokrej roboty. Wobec tego nagle zostałem … członkiem Zarządu Młodzieży Wszechpolskiej (czyli endeckiej) na obszar południowo-wschodni RP. …

Myślałem głównie o Ewie, w której się kochałem strrrasznie, cierpiąc z powodu gry jaką ze mną prowadziła…

Wkrótce po moim powrocie do Lwowa przyszli po raz drugi w nocy i zabrali mnie do pudła. Dzielna Stefa podążyła na bosaka za mną i milicjantami i wytropiła gdzie mnie trzymają. No i puścili - niektórych innych, także studentów medycyny, również, ale potem już sami Niemcy kontynuowali ostro łapanki i rozstrzeliwania.

[We wspomnieniach mojego Taty wymieszały się dwa silnie emocjonalnie zdarzenia - pierwsze gdy zamiast jego - Jana - Ukraińcy zaaresztowali Stefę jako Janinę i wtedy to Ojciec Stefan z Fraülein wyciągnęli ją i jej koleżanki z łap tryzubów. I drugie, tutaj opisane, gdy to Stefa wyśledziła gdzie zabrali Janka i korzystając z dobroci Niemca Józefa Golza z Instytutu Behringa rano go wyciągnęła z łap Ukraińców – myślę, że Tata chyba sobie nie zdawał sprawy, że to Jej zawdzięcza życie. Ja za to sobie zdaję sprawę i tutaj Stefie dziękuję – przyp.WBI ].

Byłem sam, pominąwszy kilka nieważnych epizodów. Nowych przyjaciół nie miałem, i lepiej, bo mnie nie poruszały aresztowania i śmierci. Może też dlatego mam z tego okresu mało wspomnień osobistych. Parę razy omal nie wpadłem sam.

W 1944 najpierw złapałem tyfus plamisty - taki słabszy, bo byłem szczepiony - zwany „zakładówka”. Potem miałem anemię wtórną. Otrzymałem urlop zdrowotny, z tym że musiałem przez jakieś trzy miesiące chodzić codziennie do szpitala, żeby karmić zdrowe wszy na ciele chorych na tyfus - ludzi umierających tam było po kilkoro dziennie. Zbrzydła mi wtedy medycyna do końca.

W czerwcu 1944 Niemcy zatrudnili mnie znowu u Behringa, więc pomagałem im się pakować. Najpierw ładowaliśmy do skrzyni mikroskopy, a potem magazynie je wyjmowaliśmy, wkładając na to miejsce balast – kamienie, deski i inne rupiecie. Skrzynie z tą zawartością pojechały do Marburga po ścisłą ochroną wojskową.

Wreszcie nadszedł lipiec 1944. Zostałem delegowany na instruktora do Warszawy razem z Jurkiem Łosiem, kolegą z konspiracji. Jechaliśmy w różnych wagonach. Okazało się że Jurek nie dojechał (nie zgłosił się w punkcie kontaktowym). W Warszawie czuło się już napięcie „do boju” i nie za wiele mieliśmy skutkiem tego zajęć. Nagle wiadomość - ruszył front pod Tarnopolem. Tatuś zadepeszował bardzo rozsądnie – „rób jak uważasz” - ale po co komu taka rada. Nauczywszy się na pamięć wsiadłem do pociągu Warszawa-Kraków-Lwów z przesiadką w Krakowie - ciemnego i zatłoczonego do granic wytrzymałości.

Ale ja wytrzymałem, jako że zostałem przyciśnięty do dość miłej pani (chociaż trochę starszej), więc sobie żartowaliśmy, stwierdzając że – „jakiś dziwny jest ten pociąg”. Pożegnaliśmy się na ulicy Focha we Lwowie. Potem się okazało że pociąg nie tyle był dziwny co ostatni, gdyż Sowieci zaszli już pod Lwów.

Znowu pod okupacją sowiecką

Leciały nam na głowę sowieckie bomby (głównie zapalające). Jedna z nich spadła 2 m od wejścia do naszego domu i zasypaliśmy ją piaskiem. Było kilka pożarów, zwłaszcza w rejonie cerkwi Św. Jura (gr.kat.). Do dzisiaj mi się kojarzy widok pożaru z żałosnym niemieckim pieniem „Es geht alles veruber – es geht alles vorbei”! [ „To już koniec, to wszystko się skończy” – niem. piosenka z 1942 roku].

Zanim ruskie weszli ponownie do Lwowa, Armia Krajowa opanowała prawie całe miasto. Niemcy uciekali w popłochu. Chłopcy trzymali w szachu ich resztki za teatrem. Załodze pewnego niemieckiego czołgu pytającej o drogę na ulicę Zieloną wskazałem kierunek na Łyczaków w objęcia Krasnej Armii. Sam nie walczyłem, bo kazano mi jako politycznemu się nie ujawniać. Lecz miałem przepustkę. Była ona napisana po polsku i rosyjsku, że jestem żołnierzem AK i mam prawo swobodnego poruszania się i noszenia broni. Dzięki tej przepustce mogłem szpanować Maryli Garczyńskiej i Izabeli Cywińskiej i przeprowadzać je bezpiecznie po jakiejś zapasy. (Tę przepustkę kiedyś mi Basia zniszczyła za czasów stalinowskich, gdy się bała że UB zrobi nam w domu rewizję).

Całe szczęście, że się nie ujawniłem, bo po wejściu do miasta Sowieci kazali żołnierzom AK grupować się w szkołach. Tam ich rozbroili i stamtąd odprowadzili pod eskortą do wagonów i wywieźli do obozów. Niektórym, co sprytniejszym, też się udało z tego wywinąć. Zaraz zaczęły się łapanki aresztowania. I tak nastała znowu Радянська Україна ( Sowiecka Ukraina).

Żeby mieć papiery pracującego …udało mi się zostać towaroznawcą Lwowskiego Biura „Cukroburiak”, ale tam nie zdążyłem się nawet skompromitować brakiem jakiejkolwiek wiedzy towaroznawczej. Poza tym uznałem, że papierek jest za słaby i na pewno mnie wnet złapią, jak tylu innych.

W armii [czerwonej]

Zgłosiłem się więc do wojska myśląc oczywiście o tym polskim - berlingowskim. Los jednak chciał los chciał inaczej. Jako przyznający się do znajomości języka rosyjskiego niemieckiego i angielskiego [oraz ukraińskiego i polskiego – przyp. WBI] zostałem zaliczony do tłumaczeń wojskowych i zaraz odkomenderowany do Armii Czerwonej (призван в Красную Армию) - na front.

A było nas tłumaczy około 12-stu szczęściarzy i było to 6 sierpnia 1944. Odkrytym ciężarowym dodge-m przejechaliśmy przez San i Przemyśl, śpiewając na całe gardło – My, pierwsza brygada, co w tym mieście musiało wywołać jakąś sensację. Wyładowano nas w Sokołowie (na północ od Rzeszowa) w celu przeszkolenia, po czym przywdziano mundury i po kilku odesłano do sztabów poszczególnych armii 4. frontu Ukraińskiego. Cywilnych ubrań nam nie zabrano, mogliśmy więc - zależnie od intencji oficerów sztabowych występować po cywilnemu jako przedstawiciele władz cywilnych (niby ludowych) albo jak wojenni.

Jako cywil wyrzuciłem na przykład nowego burmistrza miasta Dębicy. Zbierałem kontyngent dla wojska w mieście Boguchwała (pewnie oficerowie ten zbiór opędzili na lewo w Rzeszowie). Jako wojskowy nadzorowałem pracę drukarzy (Niemców ze związku antyfaszystów) przygotowujących ulotki („Dieses Flugblatt siegt als Passierschein”), przesłuchiwałem jeńców niemieckich, a także uczyłem ruskiego generała po polsku (przeważnie po północy) i kolportowałem w pasie przygranicznym (Dębicy, Ropczycach…) gazetę „Nowe Życie” (przy czym większą część gazet musiałem odstępować żołnierzom jako bibułkę do kręcenia papierosów).

W owych Ropczycach poznałem ewakuowaną z Dębicy rodzinę Niewiadomskich, a zwłaszcza zainteresowałem się Barbarą, chcąc ją między nimi uchronić przed zapędami Dudka Rosady (przystojniaka o usposobieniu Don Juana i Zagłoby po połowie). Nasze towarzystwo spowodowało, że Baśka i inne dziewczyny zostały wzięte na języki za szwendanie się z ruskimi. Znalazł się na to dudkowy fortel – cała ludność Ropczyc mogła podziwiać, jak dwóch bolszewików służy do mszy na sumie.

Mój generał zadał mi pewnej nocy zadanie przetłumaczenia na rosyjski kilku przechwyconych papierów AK i kilka donosów. Zrozumiałem co się święci i postanowiłem ostrzec kogo należy. Przekazałem wiadomość Baśce, żeby podała dalej komu należy. Okazało się to skuteczne, ale Baśka została zobowiązana do zbadania kto zacz jestem ja. Wywiązuje się z tego obowiązku do dzisiaj [byli ze sobą 55 lat – przyp. WBI] chociaż była tylko AKowską sanitariuszką w lesie pod Wielopolem, więc wcale nie musiała.

Z Ropczyc wybrałem się do Sędziszowa, żeby uprzedzić Staśka Starowieyskiego o mającej nastąpić eksmisji właścicieli ziemskich zwanej „reformą rolną”. Zastałem tam tylko jego rodziców i całą masę rezydentów lub uciekinierów zajadających obiadek podany przez lokai - jakby z innej epoki. Trochę się musieli najpierw wystraszyć.

Z Pustkowa, gdzie rezydowaliśmy w poniemieckim baraku musieliśmy wiać bo nas Niemcy wywąchali i zaczęli ostrzeliwać granatami. Trzeba było zająć kwatery w Witkowicach. Jakiś czas mieszkaliśmy (Dudek ja i 4 Niemców ?) w jednej izbie z gospodarzami i kozą. Niemcy dokuczali mi z powodu, że spałem na deskach na oparciu łóżka Babci, pytając czy już spadłem czy jeszcze nie?

W rocznicę rewolucji zaopatrzyłem cały sztab w bimber. Nigdy przedtem i potem nie miałem okazji uczestniczyć w takiej pijatyce. Wyrzuciliśmy pułkownika za drzwi, ale wszystko nam darowano bo jak święto - to rzecz święta.

Raz czy dwa razy w tygodniu bywałem w Ropczycach u Baśki. Pewnego dnia milicjant chciał ją zabrać do kopania okopów. Wyszedłem zza szafy z marsową miną i obsobaczyłem po rosyjsku. Gazet już nie sprzedawałem, bo cały towar przejmował braciszek Basi i sprzedawał możliwie drogo na własny rachunek.

Tak zszedł czas do początku listopada 1944. Zrobiło się zimno więc Dudek wybrał się na niby do Rzeszowa, ale naprawdę aż do Lwowa skąd udało mu się dostarczyć swetry, rękawiczki i szale. Gdy to się wydało, zostaliśmy odkomenderowani karnie do Baranowa (gdzie było dowództwo frontu) - ja także za zatajenie że wiedziałem dokąd pojechał Dudek. Mieli nas stamtąd skierować do jednostki liniowej, czy też co innego zrobić z nami.

Dotarliśmy jednak szybciej niż nasz pułkownik i zdążyliśmy przekonać generała, że przybyliśmy po przepustkę do Lwowa. Na widok znanego łazika daliśmy nogę do lasu, skąd via Ropczyce, Rzeszów i Przemyśl dotarłem wojskowym stopem do Lwowa. I to był koniec mojej służby wojskowej.

Do Lwowa pojechałem głównie po to, żeby nakłonić rodziców do repatriacji bo wiedziałem co ich może czekać jeżeli zostaną, co mi się w końcu udało (chyba także z tego powodu że straszył ich wywózką sublokator NKWD-ysta – nie zmiękczył go nawet podarunek w postaci patefonu).

Zapisałem się znów na medycynę i niby studiowałem aż do repatriacji. Konspiratorzy dali mi wolną rękę co do tej repatriacji. Witka jednak nie udało się namówić. Twierdził, że ma rozkaz pozostania we Lwowie. Przyszedł na peron pożegnać nas i dać mleko na drogę. To był kwiecień 1945 roku.

Koniec wojny – czy na pewno?

8 maja 1945 w mieszkaniu Jerzego Kopeckiego w Krakowie, leżąc chory na grypę słuchałem kanonady zwycięstwa. Przypomniały mi się lekcje łaciny u prof. „Dzibaniego” w Chyrowie – „dii boni vul gum superbum coercere”. Dobrzy bogowie powstrzymajcie ten straszliwy motłoch! [nieczytelne ] Zostaliśmy sprzedani. Nie nasze to święto!